24 i 25 października wraz z nauczycielkami – panią Marianną Obst-Budny, panią Karoliną Rajtor i panią Agnieszką Jańczak – oraz przewodnikiem – panem Stanisławem – udaliśmy się na wycieczkę do stolicy Ojca Mateusza (czyt. Sandomierza). W godzinach porannych wyruszyliśmy nowoczesnym autokarem w stronę autostrady A4. Oprócz telefonów komórkowych i głośników zabraliśmy również książki (i dobry humor). Niektórzy grali w grę znaną jako „Państwa-miasta”, ale, o dziwo, podczas szukania wyrazów na literę „s”, nikt nie podał Sandomierza. Podróż więc nie dłużyła się nikomu.
Na początku zwiedziliśmy zamek Krzyżtopór znajdujący się w Ujeździe. (Czyli zaczęliśmy wycieczkę do Sandomierza od miejsca, które z nim nie ma nic wspólnego.)Dowiedzieliśmy się, że zamek był jedną z największych budowli pałacowych w Europie przed powstaniem Wersalu w Paryżu. Został zbudowany w latach 1621–1644 przez wojewodę sandomierskiego – Krzysztofa Ossolińskiego.
Później pojechaliśmy do Sandomierza i spacerowaliśmy po Wąwozie Świętego Jacka Odrowąża, aż dotarliśmy do kościoła świętego Jakuba, który powstał w 1236 roku. Tu, oprócz cegieł i kolorowych witraży, zobaczyliśmy jeden z najstarszych dzwonów w Europie. Kilka osób chciało nim zadzwonić, ale niestety widniał surowy zakaz wprawiania go w ruch.
Po wyjściu z kościoła i przejściu paru metrów postanowiliśmy uczcić urodziny naszego kolegi z klasy 7 – Jasia. Zaśpiewaliśmy „sto lat”, klaszcząc w dłonie i… poszliśmy dalej zwiedzać.
Udaliśmy się do bazyliki katedralnej pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, gdzie zobaczyliśmy wiele bardzo błyszczących rzeczy – złote figury, złote ramki obrazów, złoty chór, złote organy, złoty żyrandol… W skrócie: „na bogato” ; ).
A potem był długi spacer po rynku Sandomierza. Widzieliśmy prawie całą scenerię „Ojca Mateusza” (ale bez naszego słynnego księdza), dużo sklepów, ”Festiwal Młodego Wina”, kawiarnie, akordeonistę grającego przy lapidarium, okno życia… Tylko po to, by dojść do Bramy Opatowskiej i zawrócić.
Wracając, kupiliśmy mnóstwo pamiątek (głównie magnesy, ale pluszaki, zawieszki oraz maska z „Domu z papieru” też znalazły się w naszych plecakach) i poszliśmy zjeść obiadokolację. Nasza ocena posiłku: 8/10.
Potem cichy hotel… (To znaczy hotel był cichy do naszego przyjazdu. Wkrótce się to nieco zmieniło.) Bardzo niewielka część siedziała w swoich pokojach, natomiast większość malowała sobie twarze specjalnymi farbkami – i tak powstał klaun, pirat z okularami, Sebuś, Karyna… , co zostało uwiecznione na licznych fotografiach.
Noc minęła szybko. Po śniadaniu wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy do Muzeum Diecezjalnego, który niegdyś był domem Jana Długosza. Oglądaliśmy rękawiczki królowej Jadwigi Andegaweńskiej, wiele figur, obrazy, złotą monstrancję itp. Chodziliśmy po pierwszym piętrze, parterze, a nawet zeszliśmy sami do piwnicy. I przypadkiem odkryliśmy tajne przejście za ścianą. A ponieważ nie posiadaliśmy klucza do tych drzwi, zagadka zostaje nierozwiązana.
Później udaliśmy się znów autokarem do uzdrowiska w Nałęczowie, gdzie chodziliśmy po pięknym parku i weszliśmy do Pijalni Wód, jednak większym zainteresowaniem cieszyła się Pijalnia Czekolady E.Wedel.
Po rozkoszowaniu się słodkościami poszliśmy z powrotem do autokaru (w międzyczasie robiąc wiele zdjęć łabędziom i kaczkom).
Naszym następnym punktem programu był Kazimierz Dolny, w którym znajdowały się ruiny zamku. Choć głównie dlatego tam pojechaliśmy, większość czasu poświęciliśmy na spacerowaniu po rynku i delektowaniu się goframi oraz słodkimi kogutami kazimierskimi.
A potem pojechaliśmy w drogę powrotną, w trakcie której wystąpiły poważne opóźnienia. Między innymi mieliśmy mieć obiad w restauracji o godzinie 17, a finalnie był o 19:30. Przez to niektórzy mówili, że „mogliśmy zjeść w Maku i byłoby szybciej”.
Do Staniszcz Małych i Spóroka dotarliśmy około 22:30, skąd odebrali nas nasi rodzice. Niemal wszyscy byli zadowoleni z tej wycieczki, choć na twarzach nielicznych pojawiał się smutek, gdyż nie widzieli ojca Mateusza „na żywo”.
Podsumowując – trzeba więcej jeździć na takie wyjazdy, bo dzięki nim tworzy się świetne wspomnienia klasowe. A to sprawia, że lepiej się dogadujemy i nie potrzebujemy żadnych „pikników z grami planszowymi”.
Martyna Ploch, kl.VII