3 i 4 listopada, dzięki dobroczyńcom „z góry”, pięćdziesięcioro dwoje uczniów naszego PSP pod wodzą niejakiego mistrza Pluty i w asyście pięciorga nauczycieli wybrało się do grodu Kraka. W godzinach dość nieporannych ekspedycja wyruszyła nowoczesnym ongiś autokarem w stronę autostrady A4. Oprócz telefonów komórkowych zabrano dobry humor i – ku zaskoczeniu nauczycieli – karty do uno, gry planszowe, a nawet książki... Podróż więc nie dłużyła się nikomu.
Był plan. Dobry plan to połowa sukcesu – wiadomo. Ale gdzieś chyba zgubiła się kartka i założenia realizowano nieco inaczej. Ostatecznie nikomu to nie przeszkadzało. Formalistów było niewielu.
Na początek miejsce niebywałe: Muzeum Lotnictwa. Tu spędzono ponad dwie godziny, podziwiając stare aeroplany i nowe maszyny latające. Wszystko okraszone komentarzami zamaskowanego pana, który był wyjątkowym fanem skrzydeł. Miejsce godne polecenia (choć dziewczyny miały trochę zamglony wzrok już po 48 minutach).
Następnie wjechaliśmy do centrum. Tu Barbakan, Brama Floriańska, ul. Floriańska, rynek i Mak(bezsmak). Minuty powoli płynęły – piękna pogoda, dorożki, gołębie, machający hejnalista. Potem cichy hotel… To znaczy hotel był cichy do naszego przyjazdu. Wkrótce się to nieco zmieniło. Godzina 22:00 zrobiła jednak swoje, choć były drobne i niewiele znaczące wyjątki. Spuścimy na nie zasłonę milczenia.
Noc minęła bardzo szybko, choć nie wszystkim, nie wszystkim. Rano… (ech, zawsze jest jakieś rano, kiedy to trzeba otworzyć sklejone powieki i rozpocząć na nowo dzień), tak więc rano trzeba się było doprowadzić do stanu używalności, spakować i zejść na pyszne śniadanie. I plan ten zrealizowano bez zarzutów.
Z pełnymi żołądkami ruszyliśmy w stronę Kazimierza – dawnej dzielnicy żydowskiej. Tu, oprócz śmieciarki, która już 150 lat sprząta ulice i nie może się z tym uporać, zobaczyliśmy oryginalnego rabina – czarnego (to znaczy białego), z pejsami, w kapeluszu, zamyślonego, z księgą pod pachą. Wychodził z synagogi Remuh. Tu można było poszwendać się wśród urokliwych kamieniczek i wypić pyszną gorącą „schokoladę”.
A potem to już tylko były kościoły. Ile tych kościołów było, to nawet trudno jest powiedzieć. „Ile to w jednym mieście może być kościołów” (dziwili się uczniowie z czwartej). No, ale jakie to były kościoły! Przepiękne i przeogromne. Gotyk spływał z błękitu, a barok pławił się w złocie. W jednym z nich „spotkaliśmy się” z naszym patronem. Wspólnie pomodliliśmy się o łaski dla szkoły i nas wszystkich. Myślę, że coś wymodliliśmy… Na ten dzień i wiele następnych. Mieliśmy też za co dziękować. Wszyscy razem i każdy z osobna.
A potem był Wawel. A tam katedra(też kościół) i najsłynniejszy dzwon ważący 13 ton. Trudno się było dostać do tego kolosa, krążąc po labiryncie dębowych schodów, ale warto było. Ponoć, dotykając serca, można liczyć na spełnienie marzenia (niektóre dziewczyny tam stały i stały). Na dziedzińcu wysłuchaliśmy wielu słów o renesansie i dawnej polityce, o życiu na królewskim dworze, przebudowach. Jednym słowem książkę by można napisać, kto by notował. Ale woleliśmy słuchać i zapamiętywać. Potem zeszliśmy do krypt, odwiedziliśmy muzeum wawelskie, czytaliśmy napisy na cegiełkach.
Z pierwszymi oznakami zmęczenia młodzież ruszyła ku rynkowi. Myślę, że wtedy mało kto już coś słyszał i widział. Mury, domy, kościoły… daleko jeszcze? Kościoły, kamienice, ulice… daleko jeszcze? A potem był czas na pożywny posiłek w pewnej jadłodajni i na moment siły wróciły. Zobaczyliśmy słynny ołtarz, w którym ongiś utkwił chłopięcy bucik (i nie był to adidas). Bucik zniknął – ołtarz jest i dalej zachwyca. Zobaczyliśmy Akademię Krakowską, gdzie pierwsze szlify pobierał Jan Kochanowski i wielu innych zacnych ludzi pióra i nie tylko. Niestety, niektórzy zainteresowali się tu bardziej WC. I dobrze, różnie bywa. Potem był smok i już tylko krok do autokaru. „Do domu, do domu” – huczało w wielu głowach.
Wycieczka zdaniem młodocianych uczestników oceniona została w skali ogólnej 9,5/10. Te 0,5 na minusie to za za krótkie poduszki, sprężyny w materacach, zupę składającą się z wody, makaronu i pieprzu, kotlet mielony bez smaku (inaczej niż w Maku).
Wycieczka zdaniem opiekunów została oceniona w skali ogólnej 9,5/10. Te 0,5 to za stołówkę… (nie, nie opublikuje nagrania). Niewątpliwie za pozostałą ilość punktów należy Wam się pochwała i uznanie. „Podróże kształcą, konduktor rzekł” – jak śpiewał ongiś nieżyjący już piosenkarz – należy mieć nadzieję, że i nas czegoś ta wyprawa nauczyła.
Jerzy Kaufmann